Mamy dwupoziomowe mieszkanie. Największą zaletą tej
dwupoziomowości jest to, że dość wyraźnie wyznacza się granica między sferą
publiczną, czyli dołem, z salonem i kuchnią, a prywatnym bordello na górze. Na
dole porządek zaprowadza się łatwiej, jest mniej rzeczy, a te, które zostają na
dole mają swoje jasne miejsce. Reszta w trakcie szybkiego ogarniania trafia na
drewniane stopnie schodów. Mało jest chwil, gdy schody są puste i nie ma na
nich przeczytanych książek dzieciaków, małych autorskich budowli z lego,
rysunków i innych rzeczy do wyniesienia przy okazji.
Na schodach siedzi Pirat podczas wspólnego oglądania filmów,
bo stamtąd, w razie straszniejszych momentów, może się szybko schować do swojego
pokoju.
Przy schodach stajemy, wrzeszcząc do dzieci, że trzeba już
wyjść do szkoły, albo że śmieci są do wyniesienia, albo żeby zeszły na obiad.
Przy schodach (na górze) stają dzieci, pytając za ile dni będzie Boże
Narodzenie, ile zer ma bilion, i czy mogą czystą kartkę.
Schodzę codziennie wieczorem po szklankę wody. I mam tak, że
zatrzymuję się na środku schodów, tuż przed takim jednym skrzypiącym. Nigdy
nie wiadomo, co może kogoś obudzić. I to jest ten moment zawsze, kiedy ogarniam
rzeczywistość, łapię dystans. Kiedy patrzę na dom. Dom bezpieczny, ciepły, nasz. Stoję tak
pomiędzy, i patrzę z góry na salon i kuchnię, we względnym porządku, wieczorne książki na niewielkim trochę
podniszczonym drewnianym stoliku. Stara, wciąż wygodna kanapa, dębowy stół po
babci, na nim kwiaty. Cicho szumi zmywarka i pompy w akwarium. Za dużymi
salonowymi oknami spokojna noc szumi sobie w liściach wierzby. Wracam na górę,
ze szklanką wody. Mijam troje drzwi, za którymi śpi troje zdrowych,
zadowolonych z życia dzieci. Być może mają brudne stopy. Oddychają spokojnie.