Krok.
Krok.
Krok.
Oddychanie.
Krok.
Wyżej. I wyżej.
Tradycyjne postanowienie "Jak wrócimy do domu, zacznę biegać codziennie o 6, zanim Młode się obudzi". (to przy akompaniamencie radosnych okrzyków dochodzących z pleców, jakby czytał w myślach i bardzo go to ubawiało...).
Krok.
A potem się wychodzi z lasu. I odbiera oddech z zachwytu. Jest przestrzeń zupełnie niesamowita. Piękno w najczystszej postaci, nieskalane.
A potem, wyżej, jest tylko piękniej. Można się wgapiać godzinami. Chce się już
tylko być.
Tym razem byliśmy z namiotem. (co niestety oznaczało duże ciężary na plecach, a co za tym idzie zmasakrowane nieprzystosowane do takich ciężarów kolano Murzyna tachającego Panicza Oraz Jego Akcesoria - ale było warto).
Dziecior był wspaniały. Zadowolony, szczerzący się do wszystkich, śpiewający, gadający... Zachwycony namiotem pięknie przespał noc na 2100m.n.p.m.
Jest w sumie przyzwyczajony od maleńkości do przeróżnych
wypadów i szurgania po świecie. (ale nigdy nic na siłę)
Po pierwsze i najważniejsze - Młodzian zawsze miał poczucie bezpieczeństwa, czyli mamę i/lub tatę na podorędziu. Maluch
jest w sumie obojętny gdzie jest i gdzie właśnie wloką go szaleni,
spragnieni wrażeń rodzice - ważne, że ci rodzice są obecni i dostępni.
Oczywiście dochodzi do tego poczucie komfortu, czyli żarko na czas,
ukochany kocyk, ciepło/zimno, ilość bodźców dostosowana do wieku... I okazuje się, że przy dziecku, nie trzeba zmieniać wszystkiego i
rezygnować z siebie.