Gdy zakończyłam, przejrzeliśmy sobie album już we dwójkę, powspominaliśmy, to zawsze jest miłe. I najpierw pomyślałam, jeju, ile to półek jeszcze na te albumy zapełnimy, z niejakim lękiem, bo regały książkowe za dużo wolnego miejsca nie mają, i tak regularnie przeprowadzam selekcję, które książki chcę zachować, a które puszczam w świat.
Za chwilę się pocieszyłam, że, ee, pewnie jak dzieciaki dorosną, to tych zdjęć tyle nie będzie.
A potem przyszła refleksja. Refleksja pod tytułem, że właśnie w najlepsze trwają w naszym życiu lata, z których robi się albumy ze zdjęciami. To teraz jest czas, który chcemy zapamiętać, wspominać. Teraz tworzymy to, jakie będą te wspomnienia. A to oznacza, że teraz jest ten czas, który dobrze byłoby przeżyć na maksa uważnie, żeby te zdjęcia w albumach były tylko taką iskierką, impulsem do uruchomienia wspomnień prawdziwego przeżywania tych chwil.
Nasze mózgi są wygodne, wszyscy wiemy, jak pomocne jest robienie notatek, czy zdjęć, po to, żeby nie musieć pamiętać, zwolnić trochę "mózgowego ramu". A mnie chodzi teraz o coś odwrotnego.
Chodzi o to, by wszystko, co fotografujemy, stało się dla nas pełnowartościowym, świadomym przeżyciem, i żeby poczuć je wszystkimi zmysłami, na maksa.
Żeby zdjęcie nie było takim zapisem na później, na zasadzie - dobra zrobię zdjęcie i potem to dokładnie obejrzę. Albo nagram koncert, zamiast go autentycznie przeżyć.
Żebyśmy naprawdę zobaczyli te widoki, które uwieczniamy. Żebyśmy czuli wiatr plączący włosy na połoninach. Żebyśmy smakowali te potrawy ze zdjęć, wsłuchiwali się w te koncerty, czuli ciepły piasek pod stopami i zimne krople deszczu przed tym jak schowamy się w miłej kawiarni. Żebyśmy więcej słuchali naszych dzieci, a mniej robili im zdjęć. I jeszcze, żebyśmy nie upiększali, nie pozowali, nie reżyserowali. Bo to życie jest nasze, i jest piękne, nawet gdy wokół nie jest super estetycznie.
Być w tej chwili, nie przenosić przeżyć na dysk zewnętrzny naszych aparatów czy telefonów.
Niech wspomnienia, niech życie - autentycznie przeżywane wdrukują się w nas, a zdjęcia niech będą dodatkiem, tym bodźcem przywołującym coś, co przeżyliśmy w pełni.
Pojechaliśmy ostatnio do Janowca, do którego jeździliśmy częściej, gdy dzieci były mniejsze. Był jeden z tych idealnych, październikowych dni. Cudownie złote drzewa rozświetlone jesiennym słońcem. Herbata w termosie, pieczone rano cynamonki. Liście chrupiące pod stopami. Charakterystyczny dla tych okolic spokój. Dzieciaki, które tak już urosły, a wciąż jeszcze chcą jeździć z nami na wycieczki. Ten czas, trochę jak wciśnięcie pauzy w intensywnym treningu, żeby wyrównać oddech. Ten czas trochę poza codziennością, który pozwala nabrać do tej codzienności trochę dystansu i dzięki temu ją docenić.
nawet o tym nie wiesz a jestes moją internetową przyjaciółką i szkoda że mieszkamy tak dalejko od siebie bo z chęcia wypiłabym z Tobą kawę na ławce w parku
OdpowiedzUsuńAleż mi miło czytać takie słowa. I piękna to świadomość, mieć pokrewne dusze gdzieś w świecie:)
Usuńi kto wie, może kiedyś ta kawka w parku się uda? :)
Pierwszy raz w życiu tą drogą szłam właśnie jesienią. I teraz tylko z tym pięknym, miękkim światłem ją kojarzę. Zdjęcia bajeczne. Nie wiem jak jesteś w stanie wybrać te do wywołania. Mając takie piękne zdjęcia, miałabym bardzo grube albumy :-)
OdpowiedzUsuńTeż tak mam z Janowcem, że najbardziej kojarzy mi się właśnie z taką piękną jesienią:)
UsuńZ albumami robię kilkustopniową selekcję;)