Zaczął się nam w rodzicielstwie taki przyjemny okres.
Dzieciaki robią się coraz bardziej samodzielne, nie są tak bezwarunkowo zależne od nas. Fajnie się same bawią, czytają, tworzą, same wychodzą na dwór. A jednocześnie trwamy wciąż przed nastoletnim okresem burzy i naporu. Ciągle się przytulają, a jednocześnie nie jest tak, że musimy ich przytulać ciągle.
Gdy były młodsze, nie raz myślałam sobie że wszystkie mądre książki i teorie to wielka ściema, że moje podejście i metody wychowawcze są nieskuteczne, że rodzicielstwo to same dni świstaka a mówienie do dzieci i tłumaczenie im wszystkiego to jak rzucanie grochem o ścianę, bo i tak nic nie dociera.
Teraz - może nie są to sytuacje nagminne - ale coraz częściej zbieramy plony naszych starań. Patrzymy na nich i przybijamy sobie mentalną piątkę, widzimy że te wszystkie dni świstaka jednak przynoszą efekty. A rzucanie grochem o ścianę ma jednak więcej wspólnego z kroplą drążącą skałę.
Ten tekst chciałam skierować głównie do rodziców młodszych dzieci, może czasem, jak ja jeszcze niedawno, wątpiących w sens swoich działań. Ku pokrzepieniu:)
Nie chcę się wymądrzać, to nie będzie tekst typu 5 cudownych metod wychowawczych, albo nie rób tych 8 rzeczy jeśli nie chcesz wywołać trwałej traumy u dziecka. To po prostu luźne uwagi, nasze zachowania, podejście, sposób mówienia, które u nas się sprawdzają, wydają nam się sensowne i w które wierzymy.
Dzieci naśladują zachowania rodziców.
To taka dość wyświechtana zasada i chyba wszyscy o niej słyszeli. Ale warto ją mieć cały czas z tyłu głowy - że jesteśmy dla swoich dzieci wzorcami zachowań wszelkich, dobrych i złych. Dzieci chłoną je zupełnie bezwiednie. Nasiąkają tym, jak zwracamy się do siebie i rozwiązujemy problemy, jak mówimy o innych, jak okazujemy radość i niezadowolenie, naszym podejściem do zasad i prawa, tym, jak spędzamy czas, jakie mamy nawyki, czy próbujemy nowych rzeczy i tak dalej. To jest niesamowite patrzeć jak czasem dzieci zmieniają się w nasze kopie - jak coś tłumaczą używając dokładnie naszych argumentów czy wręcz sformułowań.
To taka strasznie prosta zasada i cholernie skuteczna, a do tego świetnie motywująca do pracy nad sobą.
Mamy prawo do różnych emocji.
Wszyscy mamy prawo, do wszystkich emocji, bo wszyscy i tak je odczuwamy. Jeśli czujemy złość, ale starannie ją ukryjemy to ona nie zniknie - co najwyżej przepoczwarzy się w ból głowy, niekontrolowany płacz albo brak cierpliwości. U nas panuje zasada, że każdy ma prawo odczuwać najróżniejsze stany, ale pracujemy nad tym, żeby zachowania z nich wynikające nie krzywdziły innych. Mówimy o tym, co czujemy - to pomaga wszystkim, zarówno odczuwającemu jak i całej reszcie. Nazywanie tego, co czujemy przynosi jakiś rodzaj ulgi, no i otwiera na ewentualną rozmowę. Rozumiemy też, że zbyt dużo intensywnych (nawet pozytywnych) emocji może skutkować awanturką, a mając takie zrozumienie łatwiej jest takową przetrwać.
Aha, i Rodzice też mają to prawo. Podkreślam to bo często mówi się w tym kontekście tylko o dzieciach - "pozwól dziecku poczuć emocje". Sobie też pozwólmy, to działa tak samo i u dzieci i u dorosłych. A do tego nawiązując do poprzedniego punktu - dzieci widzą nas jak przeżywamy smutek, złość, czy radość. Tym sposobem nawet mając po kilka lat nasze dzieci mówiły wprost: "jest mi smutno, chcę się przytulić", "jestem zły, chcę pobyć sam". Wiecie, to bardzo działa i bardzo usprawnia wspólne życie.
Odkąd jestem mamą, odnoszę wrażenie, że takiej ogólnej narracji, przynajmniej w Polsce, cała uwaga w rodzinach kierowana jest na dzieci. Zaczyna się w ciąży - najlepiej, żeby kobieta położyła się (na lewym boku!), jadła kleik i słuchała Mozarta. Potem jest tylko lepiej - dziecko ma mieć odpowiednie rozrywki, odpowiednie posiłki, odpowiednie buty, odpowiednio rozwojowe książki, stymulowanie, wyciszanie, szanowanie ich granic... A gdzie granice rodziców? Rodzice też potrzebują wyciszenia, ciekawych rozrywek, posiłków, książek i butów! Ciekawie o tym pisze Mataja, zwłaszcza w kontekście porównywania tego jak się wychowuje dzieci teraz i jak wychowywani byliśmy my. Zresztą, to znowu sprowadza się do prostej zasady - jeśli chcemy żeby dzieci nas szanowały, szanujmy sami siebie. "Teraz jem, pomogę ci jak skończę" "Teraz nie, pobawimy się jak wypijemy kawę".
Przytulanie zawsze działa pozytywnie.
... jak mawiał pewien sympatyczny Miś z książki Przemysława Wechterowicza. Tulimy się dużo, wszyscy. Są przytulasy smuteczkowe i szczęśliwe. Przytulanie wycisza, poprawia nastrój, daje poczucie bezpieczeństwa, wzmacnia. W ogóle zresztą dotyk jest w wychowaniu bardzo ważny - smyranie po pleckach, masowanie, przepychanki, turlanie się.
Nie dziamdziamy.
No dobra, czasem dziamdziamy, ale to chyba bardziej dla siebie, żeby z siebie wyrzucić wszystko. Czasem sobie pogadam, ale bez nadziei na to, że zostanę wysłuchana, bo generalnie mamy świadomość, że do dzieci zwyczajnie nie docierają przydługie kazania. Zdarzyło mi się po płomiennej mowie o znaczeniu porządku w naszym życiu usłyszeć np "mamo, a z jaką prędkością pływają orki?". Dlatego, nie mówię "znowu zostawiłeś skarpetki na podłodze! naucz się wreszcie wyrzucać je do brudów, ja i tak je piorę i susze i składam przestańcie mnie traktować jak służącą nie będziecie mieć w końcu czystych skarpet z gołymi stopami będziecie chodzić robaki ci się zaplęgną w tym pokoju niedługo"ufff... Zamiast tego stawiam na maksymalnie uproszczone komunikaty, "na podłodze leżą brudne skarpety Iskry" "Wilczku, miska po jaglance". Ograniczam się do suchych faktów, to jakoś bardziej dociera do umysłów całych pochłoniętych Asterixem i Obelixem albo życiem ssaków morskich.
Ograniczamy decyzyjność
Wszyscy znamy te dylematy w sklepie przed lodówką z serkami i rozterki, który by tu wybrać żel pod prysznic. Oraz długie godziny w poszukiwaniu butów idealnych w internecie. Wybór bywa przekleństwem, już o tym wiemy wszyscy, od czasów fredrowskiego osiołka. Dla dzieci też, jeszcze bardziej ich to obciąża. Dużo się mówi o tym, że dzieci potrzebują decyzyjności, że to ważne żeby samodzielnie dokonywały wyborów, ale czasem dla kilkulatka jest tych decyzji do podjęcia zwyczajnie za dużo. Co chcesz na śniadanko, Co dziś założysz, Na który chcesz iść plac zabaw, którą książę czytamy, z kim dzisiaj zasypiasz. I tak dalej. Decyzyjność bywa fajna, wzmacnia poczucie sprawczości, ale jej nadmiar jest zwyczajnie bardzo obciążający i męczący. Dlatego, jeśli dajemy wybór, to ten zamknięty (np dwie bluzki do wyboru zamiast pytania w co chcesz się ubrać)
Nauka sprawczości. Pozwalamy próbować
Pisałam już o tym, że jest taka prosta zasada - jeśli chcemy żeby dziecko było samodzielne i odważne, trzeba pozwolić próbować. Niech włażą na drzewa, niech wspinają się na drabinki, niech zjeżdżają rowerem z górki. Niech się nawet czasem skaleczą, nabiją guza, zedrą kolano. W końcu "jak się nie przewrócisz to się nie nauczysz". Ja tez mam wtedy duszę na ramieniu i różne makabryczne wizje przed oczami. Stoję obok, cała spięta i w razie czego gotowa, do łapania, ratowania i przytrzymywania, ale się powstrzymuję - żadnych komentarzy, żadnych samospełniających się "zaraz spadniesz" i "nie tak szybko bo się wywrócisz". Ewentualnie stwierdzenie faktów "ta górka jest stroma, rower się rozpędzi", "pamiętaj że jesteś wysoko".
Granice
Stawiamy granice. Są pewne zasady, których trzeba przestrzegać i tyle. To my jesteśmy dorośli i my musimy podejmować te decyzje o nie kupieniu jakiejś zabawki, o odmowie słodycza przed obiadem itd. Czasem sprawiamy im w ten sposób przykrość - którą przyjmujemy i rozumiemy, "Rozumiem, że jest ci przykro, ale i tak się nie zgadzam".
Grzeczność
Ja wiem, że teraz dużo się mówi w kontekście grzeczności, że jest przestarzała, że to łamanie charakteru dziecka, i że w ten sposób tworzy się potulnych ludzi bez własnego zdania, nie potrafiących bronić siebie, a w ogóle to czym konkretnie ta grzeczność jest. Sama bardzo nie lubię określania dzieci (zwłaszcza małych), że są grzeczne lub nie - bo np płaczą. Ale chodzi mi może bardziej o uprzejmość, szacunek dla innych. Staramy się pokazać naszym dzieciom, że oczywiście mają prawo do swoich emocji, czy do odmowy, ale niekoniecznie trzeba być chamowatym. Zazwyczaj można pozostać w zgodzie ze sobą, bez sprawiania przykrości. Czyli przykładowo nie muszą dawać buziaczków na powitanie, ale mają powiedzieć dzień dobry.
Konsekwencja, czyli nie rzucamy słów na wiatr
Jak obiecujemy, to robimy wszystko żeby dotrzymać słowa. Jeśli umawiamy się plac zabaw z rakietą po szkole, to idziemy, nawet jeśli kanapa wzywa. Jak mówimy, że to ostatni zjazd na zjeżdżalni, to też się tego raczej trzymamy. Nie grozimy ani nie obiecujemy czegoś, czego nigdy nie chcieliśmy spełnić. Zdarza się czasem rzucić coś w stylu "kiedyś wejdę z miotaczem ognia do tego pokoju", albo zgodzić się na ten już teraz naprawdę ostatni zjazd, ale generalnie po prostu traktujemy dzieci jak rozumne istoty, które kumają co się do nich mówi, i które właśnie uczą się tego, że to, co się mówi, ma znaczenie.
Przyznajemy się do błędów
Jak już wspomniałam, rodzic też człowiek, popełniamy błędy. Czasem się krzyknie za bardzo, czasem nie uda się dotrzymać obietnicy, czasem powie się o słowo za dużo, czasem źle oceni sytuację. Zdarza się, bierzemy to na klatę, przepraszamy, proponujemy rozwiązanie. To ważne dla dzieci, bo pokazuje, że traktujemy ich poważnie, że nie jesteśmy doskonali, no i daje dobry przykład:)
Zauważanie, czyli jak mądrze chwalić
Dzieci są jedną wielką potrzebą dostrzeżenia, zwłaszcza gdy jest ich więcej i muszą o to zauważenie konkurować jeszcze między sobą. Mamo patrz, mamo zobacz, mamo widzisz mnie? Patrzę, widzę. I mówię to, co widzę. Niekoniecznie od razu oceniająco, niekoniecznie o, jaki piękny rysunek, jeju jak ślicznie tańczysz, ach jak wspaniale jedziesz na nartach. Raczej o, jak szczegółowo narysowałeś tego smoka, lubię patrzeć jak tańczysz, widzę że coraz sprawniej idzie ci szusowanie. Czasem wystarczy zwykłe "widzę cię", "patrzę jak robisz fikołka". Bo tu chodzi właśnie o dostrzeżenie bez oceny, żeby dziecka od naszych pochwał nie uzależnić.
Dużo czasu razem w naturze
To punkt dość oczywisty z mojej perspektywy;) Wspólny czas na świeżym powietrzu zwyczajnie sprawia nam mnóstwo radochy. Ale też wspaniale integruje, stwarza przestrzeń na zupełnie inne rozmowy niż na co dzień, między lekcjami a obiadem. Wspólna uważność tworzy zupełnie nową jakość w relacjach, a wspólny zachwyt nas światem uczy się tym światem zachwycać a to tworzy fajną bazę do życia pełnego radości i pasji.
Uff. Jest tego trochę, ale myślę, że większość tych zasad dałoby się sprowadzić do wzajemnego szacunku po prostu.
Nie jesteśmy idealni, nasze dzieci też nie są. Wciąż często bywa tak, że nie wiemy, jak sobie poradzić, jak zareagować w tej, konkretnej sytuacji, ale jest dobrze, widzimy że idziemy w dobrym kierunku, i zwyczajnie lubimy być rodzicami naszych dzieci.
I wiecie, jeszcze Wam dodam, że mam ten post wstępnie napisany od
jakiegoś czasu, ale ilekroć do niego siadałam, dzieciaki były... hmmm...
powiedzmy, że pokazywały nam, że w kwestii wychowania jeszcze długa
droga przed nami;) Takie lekcje pokory w temacie:)
z perspektywy mamy troche starszych dzieci
OdpowiedzUsuńwszystko co piszesz to prawda, w takich zasadach wychowujemu nasze corki
byl moment ze i takie podsumowanie jak ty przychodzilo mi na mysl
ale potem przychodzi nastolatkowosc i nagle trafia to wszystko w leb
chociaz moze nie az tak do konca , na szczescie
bo choc komentarz ueeeeeee leeeeee bo wy zawsze
to jednak konsekwencja przynosi rezultat i granice jednak sa przestrzegane
choc buntu i dyskusji obok wiecej
a juz najgorzej po powrocie z wakacji u dziadkow
wracaja dwa potwory , ktorym zajmuje ze dwa tygodnie na odnalezienie sie w zasadach
moj maz twierdzi , ze gdzies przeczytal ze najlepiej na 15 lat zamrozic i pozwoic dojrzec w hibernacji
wiec na koniec dnia to my robimy ech , coz trzeba ten okres tez przetrwac ;)
i robic swoje
UsuńNo... mniej więcej działa to u nas podobnie 😉!!! Pozdrawiam serdecznie 😁!!!
OdpowiedzUsuń