W tym roku na nowo odkryłam Kazimierz Dolny. Urocze miasteczko nad
Wisłą, niecałą godzinę drogi z domu ( czyli akurat czas drzemki Małego
Człowieka). Pakujemy cały cygański majdan do samochodu, i jedziemy w to
bajkowe miejsce. Jeśli akurat nie trwa jakiś festiwal, ani nie jest to
niedziela, w Kazimierzu panuje przyjemna senność i rozkoszna błogość.
To
idealne miejsce na wakacyjny dzień (albo na emeryturę - piękną
emeryturę w którymś z tych uroczych domów na wzgórzach) Rowerami po
fantastycznych
wąwozach lessowych i pagórkach przepięknych. Wśród starych sadów (nic
tak nie smakuje jak ciepłe od słońca sierpniowe jabłko) i
cudnie
malowniczych pól. Potem piknikowanie z widokiem na Wisłę. Lody na rynku.
Plaża.
A na deser, zupełnie niesamowita piosenka Marka Grechuty, "Kazimierzu nasz"
Robi wrażenie, szczególnie tekst, melorecytacja i wciskanie dodatkowych sylab w wersy...
Nasze zmysły są karmione na każdym kroku. Wręcz przekarmiane. Takim zmysłowym fast foodem - wszystkiego jest za dużo, za bardzo. Ciągły hałas, mrugające sztuczne światła, wszechobecne reklamy, zapachy... Bodźce są intensywne, agresywne, szybkie.
Dlatego raz na jakiś czas dobrze zafundować sobie higienę dla ducha. Zmysłową ascezę. Post od bodźców - z wyłączoną komórką i komputerem, bez brzęczącego radia. Chwila w totalnej ciszy, z zamkniętymi oczami, i oddychaniem jako jedyną aktywnością. Trochę mniej jeść przez parę dni. Odpocząć od kupowania i konsumowania.
Jak potem cudownie słucha się muzyki - prawdziwej, z dobrych głośników, z zamkniętymi oczami. Jak doskonale smakuje świeżo ugotowany kalafior, albo soczysty pomidor. Nie potrzeba przypraw, wzmacniaczy. Godzinami można wpatrywać się w ogień. Albo w wodę. Albo w niebo.
Nagle okazuje się że taka prostota jest cudowna i doskonała i że w gruncie rzeczy już nic nie potrzebujemy. "Nogi mają ziemię oczy mają niebo, nos ma powietrze. Więcej niekonieczne."
Synek jak zegarek budzi się w trzeciej nad ranem ćlamkając powietrze i
zasysając się ze smakiem w kocyku. Budzę się więc i ja, żeby mały
wampirek mógł się nakarmić.
I tak sobie trwamy razem, wąpierz przy
piersi pomrukujący z rozkoszy i ja, czasem przysypiająca, z głupawym
wyrazem totalnego szczęścia na twarzy. To taka specjalna pora. Wszyscy
śpią - albo już się zdążyli położyć, albo jeszcze nie wstali. I
zaczynają śpiewać ptaki. Noc powoli szarzeje i niepostrzeżenie staje się
świtem.
A w dzień senne upały chłodzone zieloną herbatą i wodą z miętą. Cień lasu. Rower. Jagody. Zapach lip.
W Lublinie trwają właśnie Inne Brzmienia. W tym roku jednak, z przyczyn oczywistych, koncerty sobie odpuściliśmy.
Szykujemy się za to na Carnaval Sztukmistrzów. To wspaniała impreza, która odbywa się w Lublinie po raz kolejny, w tym roku połączona jest ze Europejską Konwencją Żonglerską.
Co roku na przełomie lipca i sierpnia do Lublina zjeżdżają się Sztukmistrze. Żonglerzy, akrobaci, slacklinerzy, buskerzy. Miasto opanowuje nowy cyrk.
Jak piszą organizatorzy na stronie imprezy "ISTOTĄ Carnavalu JEST ZABAWA. Zabawie od zawsze towarzyszy sztuka
ludyczna. Poprzez jej aktualne przejawy - nowy cyrk i buskerstwo -
otworzymy czas wspólnego święta. (...) Karnawał jest świętem życia samego w sobie. Jest esencją życia, jego najbardziej witalnym objawem...
Namioty eksplodują teatrem nowego cyrku.
Objawią świat, w którym sztuka staje się jednością a bariery i podziały
na teatr, cyrk, żonglerkę, taniec czy muzykę przestają istnieć w
obrazie artystów totalnych.
Ulice spłyną strachem, podnieceniem i
śmiechem z naszej codziennej spętanej kultury. To wszystko za sprawą
buskerów z całym antruażem im właściwym. Będzie śmieszno i straszno, w
sercu ckliwie, a w głowie czasem niewygodnie.
Niebo po raz
kolejny opanują nie anioły, czy gołębie, a highlinerzy, którzy
przysłonią słońce blaskiem umiejętności i brawurą swoich kroków."
Swoją drogą, bardzo polecam zajrzeć na stronę Carnavalu, aby zapoznać się z programem, obejrzeć zdjęcia z poprzednich lat.
Pobawiliśmy się ostatnio w slacklining, czyli chodzenie po elastycznej taśmie zawieszonej nad ziemią. Zabawa przednia, chociaż łatwo nie jest. Pierwsze próby wejścia i utrzymania się na slacku zaskakują, nogi się trzęsą i generalnie wrażenie jest takie, że utrzymać się na tym po prostu nie da... Ale, po paru godzinach wchodzenia, spadania, zeskakiwania, z uczuciem kołysania w głowie, zaczynamy panować nad rozchybotaniem i jako tako utrzymujemy równowagę. Potem pierwszy krok... i następny...
Minęło półtora miesiąca. Rewolucyjnych zmian brak. Synek idealnie
wpasował się w długo przygotowywane dla niego miejsce. Jest tak, jak
powinno być.
Wprowadzamy do naszego dawnego życia
niezbędne zmiany, jak np przyczepka przyczepiona do roweru, podziwianie
wschodu słońca i cudownego chłodu o 3 nad ranem, czy podśpiewywanie
kołysanek podczas zmywania. I zapas pieluch na każde wyjście.
Ostatnio zainaugurowaliśmy sezon rowerowy; z dziecięciem gruchającym i
śliniącym się w swojej królewskiej przyczepce, jeździliśmy po wsiach
Lubelszczyzny. Wspaniałe mamy tu szlaki rowerowe, pośród "pól malowanych
zbożem rozmaitem", ruch bardzo niewielki, świeże powietrze, kolory,
zapachy, błogość.