Kiedy zdążyłam szumnie przywitać jesień budyniem i rozgrzewającą zupą, polubiłam się z cynamonem, imbirem i kurkumą, pokornie przywdziałam rajstopy i zaczęłam się melancholizować muzycznie u Venili; wróciło buńczuczne lato. Odgoniło moje wizje romantycznych spacerów w ciepłych swetrach, wśród babiego lata i złotych liści. W zamian zaproponowało powrót do pikników, truskawek i cydru, i przejażdżek nad jezioro. Nie obrażam się za tę zmyłę, pakuję z powrotem ciepłe gacie na dno szafy i łowię piegi na zapas.
Z Mistrzem Drugiego Planu...
A tutaj zarobiony Mistrz Drugiego Planu... Nie ma czasu podciągnąć galotów, trzeba ciągać, pchać, podnosić...
Ugotowałam budyń. Oto niechybnie nastała jesień. Nie pomogło, że jeszcze niedawno z uporem maniaka chodziłam (i trochę jednak marzłam) z gołymi nogami; ani, że wczoraj na targu kupiłam przepyszne truskawki z naszego regionu. Jesień i już.
A poza tym? Codzienność.
Lubię codzienność, nie staram się od niej uciekać, raczej się w niej zanurzam.
Chociaż dni bywają do siebie podobne, czasem czuję się jak w dniu świstaka, mam wrażenie, że nie przestaję wieszać prania, czytać, jak to Lalo gra na bębnie i składać puzzli do pudełka, to i tak mi dobrze w tej zwykłości.
Doceniam momenty takie najzwyklejsze na świecie, kiedy rano spokojnie patrzę na otwierające się oczka i pojawiający się w nich zaraz błysk uśmiechu. Kiedy w domu pachnie pieczonym chlebem. I to, kiedy do tego chleba kupuję świeże pomidory na targu od francuskiego rolnika. Doceniam miłe wieczory przy dobrej kolacji, rozmowie, z książką albo filmem, albo bardziej emocjonujące przy planszówie. Doceniam (dość nieliczne) chwile spokoju, gdy Młodzież śpi, pochłonięta jest klockami, lekturą, albo gdy szaleje z tatą. Doceniam nasz czas spędzony na spacerach bliższych i dalszych. Doceniam wspólne oglądanie kałuż i gołębi. I to, że nie biję rekordów prędkości na trasie praca-żłobek-dom z dzieckiem truchtającym za mną z coraz to nowym żłobkowym wirusem. I doceniam bycie docenioną.
I tak sobie w naszym mikroświecie funkcjonujemy uprawiając w tej codzienności trudną sztukę, co się zaczyna na S.
Mały, trzydniowy wypad, wyciskanie wakacji do samego końca.
Ruszyliśmy rowerami na północ od Lyonu, do krainy drobnych jeziorek
la Dombes. Udało nam się zapakować graty na
rowery (łącznie z namiotem!).
Byliśmy też w parku ptaków. Ogromny
teren pełen najróżniejszych gatunków z całego świata, robiło wrażenie.
Spędziliśmy tam cały dzień (na terenie parku, jak to we Francji, było
kilka knajpek z jedzeniem, i oczywiście, miejsca na piknik).
Przysiedliśmy
sobie w którymś momencie w spokojniejszym miejscu, by mały
rozentuzjazmowany ornitolog zażył drzemki. I gdy przechodząca obok para
zrobiła jakieś pięćdziesiąte zdjęcie spacerującemu pawiowi (każde z nich
robiło swoim aparatem), pomyślałam sobie, jak bardzo typowe jest
ostatnio oglądanie świata przez obiektyw aparatu (lub komórki). Trzeba przyznać, że
dość mocno ogranicza to wizję, nie tylko w dosłowny sposób. Sami
tworzymy sobie w ten sposób jakąś barierę między nami a światem,
odgradzamy bezpiecznym ekranem.
Tak mocno skupiamy się
na pozornym łowieniu wspomnień, że zapominamy o autentycznym przeżywaniu
tego, gdzie jesteśmy i co robimy tu i teraz.
Efektem
są tysiące kiepskich zdjęć i nudnych filmików, których nikt potem nie
chce oglądać, brak faktycznych wspomnień, obrazów dźwięków, czy zapachów
w głowie. Szkoda tak na własne życzenie pozbawiać się wspaniałych
doznań...
Wróciliśmy z wakacji, w Polsce dane nam było zażyć prawdziwie wolnego czas, wiwat dziadkowie!
Jak dobrze było wyruszyć na wycieczkę tylko we dwoje, jak miło było wyjść tylko z torebką, a nie z torbą pełną dzieciowych gadżetów, wypić kawę bez zerkania, czy ta podejrzana cisza nie oznacza że młodzież weszła na stół, pobujać się w hamaku, wyjść wieczorem na piwo... Wszystko to ze świadomością, że dziecię zaopiekowane i szczęśliwe.
W Lyonie ciągle lato, o zbliżającej się jesieni przypominają tylko chłodne poranki i nieodparta ochota na zupy. Poza tym niebo błękitne, przyjemne 27 na plusie. Jeszcze nie widać tej nostalgii charakterystycznej dla polskiego września.
Trochę za tym tęsknię, za charakterystycznym zapachem opadających liści, przekwitających kwiatów, za babim latem, słońcem ciepło-bladym już nie opalającym...
Ale nie obrażamy się przecież na miłe 27. Korzystamy póki się da.
Burze
pokrzyżowały plany górskie, nad jeziorem tłumy, więc zdecydowaliśmy się na
rzekę.
I co się okazało, wzdłuż Rodanu jest trasa -Via Rhôna, świetnie
opisana, oznaczona, jedzie się pięknie. Były piękne krajobrazy,
sympatyczne wioski, miasteczka, dzikie wysepki ( z miejscami do
dyskretnego obserwowania przyrody). Wrócimy na pewno, może z namiotem.
Krok.
Krok.
Krok.
Oddychanie.
Krok.
Wyżej. I wyżej.
Tradycyjne postanowienie "Jak wrócimy do domu, zacznę biegać codziennie o 6, zanim Młode się obudzi". (to przy akompaniamencie radosnych okrzyków dochodzących z pleców, jakby czytał w myślach i bardzo go to ubawiało...).
Krok.
A potem się wychodzi z lasu. I odbiera oddech z zachwytu. Jest przestrzeń zupełnie niesamowita. Piękno w najczystszej postaci, nieskalane.
A potem, wyżej, jest tylko piękniej. Można się wgapiać godzinami. Chce się już tylko być.
Tym razem byliśmy z namiotem. (co niestety oznaczało duże ciężary na plecach, a co za tym idzie zmasakrowane nieprzystosowane do takich ciężarów kolano Murzyna tachającego Panicza Oraz Jego Akcesoria - ale było warto).
Dziecior był wspaniały. Zadowolony, szczerzący się do wszystkich, śpiewający, gadający... Zachwycony namiotem pięknie przespał noc na 2100m.n.p.m.
Jest w sumie przyzwyczajony od maleńkości do przeróżnych
wypadów i szurgania po świecie. (ale nigdy nic na siłę)
Po pierwsze i najważniejsze - Młodzian zawsze miał poczucie bezpieczeństwa, czyli mamę i/lub tatę na podorędziu. Maluch
jest w sumie obojętny gdzie jest i gdzie właśnie wloką go szaleni,
spragnieni wrażeń rodzice - ważne, że ci rodzice są obecni i dostępni.
Oczywiście dochodzi do tego poczucie komfortu, czyli żarko na czas,
ukochany kocyk, ciepło/zimno, ilość bodźców dostosowana do wieku... I okazuje się, że przy dziecku, nie trzeba zmieniać wszystkiego i rezygnować z siebie.
Położone niecałe 40 km od Lyonu, urocze i klimatyczne. Idealne na leniwe popołudnie.
Można przespacerować się po kamiennych ulicach, zjeść słynną Galette de Pérouges, albo dobry obiad (ale tylko w ściśle określonych godzinach. Francuzi nie przyjmują do wiadomości, że ktoś może być turystą albo dzieckiem i nie przestrzegać ich świętych godzin jedzenia. Albo się po prostu nie stosować.) Można zaopatrzyć się w średniowieczne gadżety (całkiem nietandetne i potwornie
drogie), uczestniczyć w jednym z licznych średniowiecznych festiwali.