I powiem Wam, to był strzał w dziesiątkę. Wreszcie parę dni po moich urodzinach nie myślałam o tęsknie wiośnie.
Myślałam o śniegu, o mrozie, i o zorzy. (I niestety o infekcji jednego dziecka).
I powiem Wam, to był strzał w dziesiątkę. Wreszcie parę dni po moich urodzinach nie myślałam o tęsknie wiośnie.
Myślałam o śniegu, o mrozie, i o zorzy. (I niestety o infekcji jednego dziecka).
Do Rumunii chcieliśmy wrócić od lat, byliśmy tam razem jeszcze przed dziećmi, jechaliśmy pociągami przez Ukrainę i to zupełnie inna epoka była. Zapamiętaliśmy jednak, że kraj jest piękny, zróżnicowany, że góry wspaniałe, a mieszkańcy arcyprzyjaźni.
Dlatego zapakowaliśmy się do samochodu z naszym namiotem (okazało się że to jego ostatnia podróż z nami) i któregoś lipcowego dnia nad ranem wyruszyliśmy.
To było trochę jak podróż w czasie. My już jakby inni, dzieci jakby większe (i jedno dodatkowe), ale uczucie było takie, jakbyśmy się o tę dekadę cofnęli, wskoczyli do tamtego życia w roli turystów.
Bilety na samolot kupiliśmy jeszcze w czasie zimowej beznadziei, gdy myśl o lecie wydawała się zupełnie abstrakcyjna, a słońce i ciepło konceptem totalnie nierzeczywistym. Wydawało mi się że czas dzielący nas w styczniu od tego wyjazdu na koniec wakacji nie minie nigdy. A czas, jak to ma w zwyczaju, minął nadspodziewanie szybko.
Z końcem sierpnia ruszyliśmy w jeden z najbardziej popularnych kierunków wakacyjnych Polaków, czyli do Chorwacji.
Są takie miejsca, które zakotwiczają a jednocześnie dają poczucie wolności, gdzie wyrastają nam korzenie i skrzydła, gdzie nic nie muszę a wszystko mogę. Bieszczady są dla mnie takim miejscem właśnie.
Wycieczki rowerowe, jak można tu często zobaczyć to jedna z naszych ulubionych aktywności na wolny dzień
Czytam i słucham czasem komentarze i pytania, od kiedy zacząć zabierać dzieci na wycieczki, jak zorganizować wycieczkę z dzieciakiem, albo, że "byłoby fajnie tak pojechać z maluchami w naturę, ale w sumie nie wiem, od czego zacząć."
Właśnie o takim dniu marzyło mi się w mrokach stycznia. O dniu ze słońcem, rowerami, piknikiem, wodą.
Znowu Bieszczady. To miały być tradycyjne góry noworoczne, ale zdrowie pokrzyżowało nam plany. Bardzo się cieszę, że wyjazd udało się przesunąć, i w lutym zawitaliśmy na naszych ukochanych bieszczadzkich szlakach.
Kiedyś rzucało się wszystko i wyjeżdżało w Bieszczady, choć na chwilę, po spokój, po oddech, po koniec świata. Jednak, odkąd robi to pół Polski, główna idea nieco się zdezaktualizowała, dlatego odludnego i dzikiego końca świata trzeba szukać gdzie indziej.
Tak trafiliśmy w Góry Słonne, do Turnickiego Parku Narodowego
Wyjazd w Dolomity z dziećmi planowaliśmy od dawna. Uwodziła nas unikatowość tych gór, ich charakterystyczne, strzeliste kształty, koloryt. Jak wiadomo, plany musieliśmy modyfikować, ale w tym roku spełniliśmy nasze marzenie.
Wspominałam już na Instagramie, będąc zupełnie na świeżo, że bałam się tego zbyt napompowanego balonika. Że wszystko co najpiękniejsze już widzieliśmy na zdjęciach. Na miejscu okazało się jak bardzo od czapy były te obawy. Dolomity w pełni zasługują na miano najbardziej malowniczych gór świata. Jest wszystko, piękne, przestrzenne doliny z migotliwymi strumyczkami, leśne trawersy, zielone, trawiaste zbocza i strzeliste spektakularne szczyty. Te szczyty, uformowane z jasnego wapienia zmieniają się z każdą chwilą, z każdą zmianą światła, można było gapić się na nie jak na jakiś ekran.
Bardzo mi się marzyły takie ferie w drugiej połowie lutego. To zazwyczaj
taki kryzysowy czas, gdy tęsknię za słońcem i wiosną całą sobą.
Wreszcie udało nam się zgrać wszystko tak, żeby pojechać. Wybraliśmy się na Sycylię.
Udało nam się na tym wyjeździe osiągnąć idealny balans między naturą a kulturą. Zwiedzaliśmy miasteczka, także te bardzo popularne, korzystając z pozasezonowej pustki. Korzystaliśmy z uroków natury, chodziliśmy po górach, gapiliśmy sie w morze, wypatrywaliśmy jaszczurek. Jedliśmy dużo pomarańczy (bo to sycylijski sezon na nie!), mozarelli i ricotty, piliśmy wino i kawę. Mieszkaliśmy w klimatycznym domku na zboczu góry, w oddali widzieliśmy Etnę, a blisko drzewa oliwne i pomarańczowe. Wystawialiśmy buzie do słońca, szukaliśmy muszelek, gubiliśmy się w labiryntach wąskich uliczek. Tydzień błogości totalnej.
Bardzo czekałam na ten wyjazd. Udało nam się wykrzesać trochę więcej czasu niż standardowy przedłużony weekend i wiązałam z tym wyjazdem niemałe nadzieje odpoczynkowe. W planie były długie górskie zimowe wędrówki, skrzypienie śniegu, widoki, spokój, i jedyna w swoim rodzaju, górska, zimowa cisza. Wyobrażałam to sobie w grudniu dość mocno, więc wizja w głowie była bardzo konkretna;)
A tymczasem, cóż, było trochę inaczej. ZNOWU.
Jestem zmęczona tym wszystkim, mocno i wielowymiarowo. Próbuję sie ratować jak mogę.
Na nerwy, zmęczenie i stres najlepiej sprawdza się natura. Powiem Wam, że sama jestem w szoku, jakie cuda działały różne wypady, krótsze i dłuższe w jesienny świat.W trudniejszych momentach, wystarczało popołudnie w pobliskim wąwozie, nasze tradycyjne okołolubelskie jednodniowe wycieczki, a w miarę możliwości także miłe, przedłużone weekendziki.
Znowu było tak, że najbardziej ze wszystkiego zależało nam na namiotowym resecie.
Tradycyjne góry w tłumach, więc pomyśleliśmy o skałkach. Na Jurze Krakowsko- Częstochowskiej byliśmy ostatnio tuż przed ślubem, więc już "chwilę" temu.
Rano jeszcze w pracy, a wieczorem już rozbijaliśmy namiot wśród aromatycznych sosen, rozwieszaliśmy hamaki, a szyszki kłuły nas w bose stopy.
Idzie się kawałek lasem, a potem kupuje się bilet w budce na początku szlaku. Bilet do raju.
A w raju młode listki fosforyzują na tle stonowanych brązowo-srebrzystych pni bukowych i ciemnej zieleni sosen. Ptaki świergolą. Słońce prześwieca przez rozkołysane korony drzew. Powietrze jest świetliste i rześkie.