poniedziałek, 10 lutego 2014

(przed)smak życia


Byłam ostatnio w kinie na najnowszej części Smaku życia, Casse-tête chinois. Bawiłam się dobrze, trochę pośmiałam, podobała mi się muzyka. Miło było też zobaczyć, co słychać u bohaterów.

I z sentymentu sięgnęłam do pierwszej części... Pamiętam doskonale, bo byłam wtedy jakoś na początku studiów. Jako, że należę do pokolenia "przełomu", które wczesne dzieciństwo spędziło jeszcze w czasach komunizmu, a dzieciństwo późniejsze w nieco pokracznych latach 90, tzw "zachód" i wielki, multikulturowy świat i międzynarodowe znajomości to było coś, co uwiodło mnie totalnie.
Miałam za sobą trochę doświadczeń tego typu z wymian w czasach szkolnych, ale "hiszpańska oberża" wydawała się wielokulturowym rajem. Jedno, co szokowało (i w sumie dalej szokuje, chociaż wiem, ze na tym tez polega koloryt filmu), to rozpadające się związki i nagminne zdrady traktowane lekko i totalnie naturalnie. Zachwycały za to ich imprezy, otwartość, nocne włóczenie się po mieście, nowe języki, i Barcelooona...

Uznałam, że to właśnie jest istota studiów filologicznych, że tylko tak można poznać i poczuć kraj i język. I pojechałam, na trzecim roku - nie był to erasmus co prawda, tylko staż we francuskiej szkole, i nie Barcelona, a małe francuskie miasteczko, ale zasmakowałam "Smaku życia". Wspólne mieszkanie w sosie polsko-niemiecko-amerykańsko-chilijskim, spontaniczne imprezy i rozmowy o życiu bardzo serio-serio. I podróże wspólne, ze zniżkową kartą studenta, tanimi hotelikami...
Plany i marzenia, i cały świat (wszystko przez to międzynarodowe towarzystwo) stał u stóp.

I teraz, na chwilę przed trzydziestymi urodzinami, gdy o tym rozmyślam to trochę tęsknię czasem za tamtym okresem rozbuchanej wolności, braku obowiązków i odpowiedzialności. Za spontanicznością i beztroską. Za tym poczuciem "mogę wszystko", oceanem możliwości, wyborami, które dopiero się miały dokonać. I za nocną włóczęgą i imprezami do rana bez myśli, że może jednak dobrze byłoby już się położyć, bo dziecię o poranku nie zna litości.
Ale w sumie tylko czasem tęsknię.
Bo to, co jest teraz, to dopiero jest smak życia. I zapach. I dotyk ciepłych łapek. I brzmienie słów. I widok uśmiechniętego dzieciaka, najpiękniejszy na świecie.


piątek, 7 lutego 2014

coming back to life


W takie dni lubimy jeździć na spacer gdzieś dalej i trochę się nacieszyć świeżym powietrzem.

Takie dni, kiedy czuje się zbliżającą pobudkę z zimowego snu. Gdy zimowo łyse drzewa nabierają nowego wdzięku, gdy czuć, że życie zaraz buchnie. Takie dni, kiedy czuje się zespolenie jakieś z naturą, ma się ochotę zdjąć buty, chodzić na bosaka po mokrej trawie i czerpać z ziemi tę energię przedwiosenną, napędzającą do życia. Do drzew się przytulać i wgapiać w rosnącą trawę i cieszyć z cudownej przynależności do tego świata.







środa, 5 lutego 2014

Perfect conversation is the rain


U nas deszczowo.

"nie chce mi się dzisiaj nic
nawet chcieć się nie chce dziś
wieczór zapadł po to bym
mógł się zapaść razem z nim"


Szarość i mokrość. Jakiś marazm ogarnia.
Cóż, kiedy do wieczora jeszcze trochę, a marazm nie miewa w zwyczaju ogarniać niespełna dwulatków. O nie, niespełna dwulatek w deszczu kwitnie i jest taki zadowolony z życia, że aż mi głupio. Głupio mi, że wyprowadzają mnie z równowagi drobiazgi, że od dwóch dni planuję odkurzyć i jakoś mi się nie chce, że na spacerek wychodzę z najwyższą niechęcią. Ale on tego nie zauważa zupełnie, nie zraża się moją leniwą postawą. Zachwyca się szarością i deszczem, bada kałuże, zaśmiewa się goniąc gołębie i niestrudzenie wybiera kamyki, żeby chlupnąć nimi do wody. Każda przeszkoda, która mnie doprowadza do szału albo do łez (zwalam to na ciążowe hormony), dla niego jest wspaniałym wyzwaniem do podjęcia. Niepowodzenia są tylko zachętą do kolejnych prób. Każdy, nawet najmniejszy sukces powoduje eksplozję radości i zachęca do pójścia o krok dalej.

 

Niezły z niego kołcz.

niedziela, 2 lutego 2014

muzeum Lumière

stylizacje ciążowe, sukienka ciążowa, jak dobrze wyglądać w ciąży

Pisałam już, że Lyon to miasto światła. Tak się składa, że francuscy pionierzy kinematografii, która przecież ze światłem ma wiele wspólnego, nazywali się Lumière (czyli światło właśnie). Do muzeum im poświęconego wybraliśmy się ostatnio, w ramach "gdzie by tu się ruszyć, gdy zimno i pada".

Muzeum znajduje się w imponującej willi Antoniego Lumière (ojca wynalazców). Była nazywana także zamkiem Lumière, co nie dziwi, gdy patrzy się na rozmach z jakim została zaprojektowana. Nie jest duże, ale pozwala zapoznać się z historią powstania kinematografu i kina jako takiego. Bracia Lumière mieli też spory wkład w rozwój fotografii, wynaleźli np autochrom - technikę otrzymywania kolorowych fotografii, na specjalnej szklanej płytce.

Makieta "zamku Lumière" 


 prehistoria kina, czyli zabawa iluzją.

 Klimatyczny plakat zapraszający na pierwsze pokazy filmowe.

 Pierwsze zdjęcia w ruchu



A to sypialnia Augusta Lumière. 


stylizacje ciążowe, sukienka ciążowa, jak dobrze wyglądać w ciąży

środa, 29 stycznia 2014

Kino


Mieszkamy na przeciwko kina. Takiego w starym stylu, prowadzonego przez wolontariuszy (przeważnie emerytów, co jeszcze wzmacnia nostalgiczny efekt). Jest charakterystyczny zapach, kartonowe bilety wydawane przez starodawną maszynę, jedna niewielka sala ze starymi fotelami i drewnianą podłogą. Nie ma popcornu, trwających pół godziny reklam, agresywnych świateł. Za to przed każdym seansem sprzedawane są lody z koszyka.
Uwiodło mnie to wszystko, dołączyłam do sympatycznego grona wolontariuszy jakiś czas temu. Lubię te wieczory - gwarantują totalne oderwanie od rzeczywistości. Z
resztą każde samotne wyjście z domu trochę mnie od rzeczywistości odrywa. A tu dochodzi jeszcze opowiadana filmem historia. I magia kina jako takiego - w kinie zupełnie inaczej ogląda się filmy... I jeszcze ten oldschoolowy klimat miejsca...
Chyba się starzeję, bo jakoś ciągnie mnie do takich miejsc - jak takie właśnie kino, biblioteka osiedlowa, szewc, pełnią trochę funkcję wehikułu czasu, wdycham sobie tamtejszy zapach i atmosferę i przenoszę się w beztroskie czasy dzieciństwa.

czwartek, 16 stycznia 2014

staring straight into the shining sun


 Dzień był przepiękny. Styczniowe przedwiośnie, z całym arsenałem jego cudowności... Z przepięknym zapachem wilgotnej ziemi, delikatnym wiatrem, i światłem jedynym w swoim rodzaju - lekko przymglonym, drgającym. Wydawać by się mogło, że to już tuż-tuż, że jeszcze moment i ruszymy rowerami we francuskie krajobrazy, że za chwilę wylegniemy z kocem na piknik.

Nie chciało się wracać. Miałam ochotę tak zostać, karmić się tym słońcem, tym powietrzem pachnącym, trwać w tej błogości totalnej, zajmować tylko oddychaniem...



 



...ale przekonano nas szybko do powrotu... Zbliżała się święta chwila jedzenia i drzemki.




wtorek, 14 stycznia 2014

uzależnienie jakby



Wpadłam. Po raz kolejny. W ciągu dnia chodzę rozkojarzona, trochę rozmemłana, na Głodzie. A miałam tylko coś sprawdzić...
Przeczytałam najnowszą książkę Sapkowskiego. Rozczarowałam się nią ogromnie. Stylowo to takie nieudolne naśladownictwo samego siebie, a treść jest zwyczajnie nudnawa... Materiał może na (nie najlepsze) opowiadanie.
I chciałam sprawdzić... Czy może ja wyrosłam, i cały Wiedźmin jest taki, czy po prostu autorowi nie wyszło tym razem. Miałam przeczytać parę opowiadań. I nie udało się. Znowu mnie wciągnęło, każąc zapomnieć o innych książkach czekających na czytniku, oddać te wypożyczone do biblioteki z obietnicą daną naprędce, że do nich wrócę. Nazbierało się filmów do obejrzenia, nie graliśmy dawno... Bo wieczorami czytam. Łapczywie, momentami kompulsywnie. Potem zwalniam, i zaczynam się delektować słowami.
Usprawiedliwiam się, bo w ciąży trzeba się rozpieszczać, mózg pracuje trochę wolniej, trochę inaczej. Trzeba sobie dogadzać.
Trochę tylko mi źle, że znowu wracam do czegoś, co doskonale znam, a przecież tyle jeszcze do przeczytania, poznania...

A jak skończę, też mi będzie źle.

Od zawsze miałam takie książki, wyczytane do granic możliwości, do których wracałam. Gdy byłam chora, było mi źle, chciałam się trochę porozpieszczać... Jak czekolada, ciepły koc, hamak, wino. "Dzieci z Bullerbyn", Montgomery, Jeżycjada, Chmielewska, czy Schmitt, Pratchett... no i Wiedźmin... Jakie są wasze książkowe rozpieszczacze?