Minęło półtora miesiąca. Rewolucyjnych zmian brak. Synek idealnie
wpasował się w długo przygotowywane dla niego miejsce. Jest tak, jak
powinno być.
Wprowadzamy do naszego dawnego życia
niezbędne zmiany, jak np przyczepka przyczepiona do roweru, podziwianie
wschodu słońca i cudownego chłodu o 3 nad ranem, czy podśpiewywanie
kołysanek podczas zmywania. I zapas pieluch na każde wyjście.
Ostatnio zainaugurowaliśmy sezon rowerowy; z dziecięciem gruchającym i
śliniącym się w swojej królewskiej przyczepce, jeździliśmy po wsiach
Lubelszczyzny. Wspaniałe mamy tu szlaki rowerowe, pośród "pól malowanych
zbożem rozmaitem", ruch bardzo niewielki, świeże powietrze, kolory,
zapachy, błogość.
Tym piękniej, że tak buchnęło po tym tygodniu beznadziejnej słoty, mokrej szarości, kwietniowego śniegu.
"I wtem - jak z cebra - na świerki Słońce chlusnęło, wylało, I poszły ćwierki-przećwierki, Zaświegotało, załkało...
Zatriotrulitreliło"
Trwając
w ostatnim miesiącu oczekiwania, jeszcze bardziej zanurzam się w
zwykłości. I świadomie odcinam się od innych Bardzo Ważnych Spraw.
Radośnie lekce sobie ważę problemy społeczne, ekonomiczne, czy
filozoficzne. Cieszę
się spacerami, oddycham, wącham wyłażącą z mokrej
ziemi roślinność, przyglądam się żabom, piekę chleb, wystawiam twarz do
słońca.
Wdzięczność to piękne uczucie o wielkiej mocy. Szalenie budujące. A chyba trochę niedoceniane, bo chyba nie do końca potrafimy być wdzięczni za to, co jest - raczej snujemy plany, czynimy postanowienia, żałujemy tego co zostało (lub nie zostało) powiedziane czy zrobione. A tymczasem codziennie wydarza się cała masa cudów, których kompletnie nie zauważamy, nie doceniamy, albo uznajemy że to za mało.
Strasznie łatwo pośród dążeń i aspiracji zgubić coś co już jest i że w zasadzie to nasze (szczęśliwe) życie właśnie sobie trwa w najlepsze, a my tkwimy z głową w tym co ma się wydarzyć ( i w tym, dlaczego się nie wydarza, albo wydarza się nie wtedy i nie tak, jakbyśmy sobie to rozplanowali). Łatwo zapomnieć o tych banalnych codziennych cudach, typu dwoje sprawnych oczu i uszu, smak świeżego chleba, wygodne łóżko, czy niebolące zęby. Łatwo nie zauważyć, że ktoś nam zrobił herbatę, powiedział miłe słowo, przykrył nogi kocem, wysłuchał. Łatwo zignorować tonę możliwości, jakie mamy przed sobą.
Obejrzałam ostatnio (wreszcie) film "Motyl i skafander". Dał do myślenia.
I tak sobie pomyślałam, że dobrze by było trochę się we wdzięczności za wszystko ponurzać. Podoceniać wielkie i małe cudowności, ucieszyć się każdym dniem przeżytym w zdrowiu, zachwycić na nowo naszą codziennością, podziękować za problemy, które przecież są po coś. Uświadomić sobie to, jak istotne jest to, co jest nam tak po prostu dane.
To dobrze robi na samopoczucie. Nasze i cudze. To w ogóle robi dobrze światu.
To dla mnie niezwykły czas. Oderwany od rzeczywistości trochę.
Przeważnie leżę (w różnych miejscach) i czytam. Czytam dużo, zachłannie, przeważnie książki połykam, rzadko się nimi delektuję, wracam do przeczytanych fragmentów.Nie tworzę do czytania specjalnej atmosfery, typu fotel, herbata, koc - zdarza mi się czytać chyłkiem, w poczekalniach i autobusach na stojąco lub w innych niewygodnych pozycjach, może to trochę profanacja? Nie mam też żadnego klucza (np konkretny temat, gatunek, autor czy czas), który pomagałby mi dobierać tytuły. Mam (w wielu miejscach) zapisane tytuły, o których słyszę, że są ciekawe, ktoś mi poleca, albo po prostu mi się przypomina, że zawsze chciałam tę książkę przeczytać a jakoś nie było okazji. Nie wiem, czy ten brak uporządkowania, łapczywość w czytaniu i ogólny chaos czegoś mi z tych lektur nie zabierają, ale cieszę się tym radosnym bałaganem, czuję trochę jak dziecko w fabryce słodyczy, któremu pozwolono na wszystko.
I tak ostatnio chłonęłam Flauberta, Llosę, Zadie Smith, Charlotte Bronte, Mendozę, Jane Austin, Mrożka.
Teraz też czytam parę pozycji. Na tzw stoliku nocnym (czyli na parapecie w salonie, skrzyni w sypialni, krześle w kuchni, na podłodze i w torebce) pojawia się Słonimski i zbiór jego felietonów (odkryłam tego autora dopiero przy okazji "Oparów absurdu" tworzonych wspólnie z Tuwimem), "Pod słońcem Toskanii" w ramach doskonalenia języka, w głośnikach brzmi "Czarodziejska góra" - audiobook nagrywany wiele lat temu, uwielbiam słuchać tej książki do wszelkich manualnych zajęć, typu szydełko czy origami, oraz "Z głowy" Głowackiego - i to jest jedna z tych bardzo niewielu książek, które sobie dawkuję, uwielbiam ją czytać i nie chcę, żeby się kończyła.
Tak, to piękny czas. Próbuję nasycić się nim na zapas. Nacieszyć wolnością, błogością i lenistwem. Ale i tak nie mogę się doczekać tych nieprzespanych nocy...
To dla mnie niezwykły czas. Oderwany od rzeczywistości trochę.
Okoliczności sprawiły że jestem daleko od codziennej bieganiny,
schematu dom-praca-przyjemności. U mnie są ostatnio głównie przyjemności, znowu w pozycji horyzontalnej raczej
(przetykane poczuciem winy, paniką i kopniakami w pęcherz).
A świat wiosennieje. Przez brudne okna wpada coraz więcej światła. Rozmarzają drzewa, jezioro, ziemia, zaczyna krążyć życie. I zaczyna pachnieć tym życiem.
Generalnie mam leżeć i się oszczędzać, ale czasem wyrywam się z domu -
ostatnio na miły spacer, niedługi, ale cudownie działający na duszę i
ciało.
Dzień był przepiękny. Śnieg skrzył się w słońcu i chrupał przyjemnie pod stopami. Świat ubogi w kolory, za to pełen blasku i migotania, jasny i dostojny. Wiatr ucichł i, mimo tęgiego mrozu, miło spacerowaliśmy po zamarzniętym jeziorze.
A jak wspaniale smakowała potem gorąca czekolada z chili. I kolejne herbaty, z malinami, z porzeczkami lub z pomarańczą i imbirem. I sen jaki jest potem dobry i mocny.
Spacerujemy. Jak najczęściej, najlepiej codziennie (jeśli tylko mróz nie jest większy niż -15), chociaż pół godzinki. Wystawiam twarz do słońca, łykam zimne powietrze, słucham skrzypiącego śniegu. Oczy mi łzawią na wietrze, a palce kostnieją, więc tym milszy jest potem powrót do domu na herbatę z lipy z malinami i domowe ciacho. Potem zasypiam kołysana Możdżerem i hamakiem.