Nastąpił ten moment lutego. Nie wiadomo kiedy dzień zrobił się dłuższy, parę stopni na plusie i jakoś się świat ożywił, zapachniał. Drgnęło, ruszyły te soki podskórne. Od razu inaczej się wszystkiego chce.
Brzydko jest okropnie, wszystko jest brudne, szare i takie pozimowo nieatrakcyjne i ociężałe, ale nie w tym rzecz zupełnie.
Nie był to dla mnie przyjemny tydzień, chorujące potomstwo stłoczone w czterech kątach, z dnia na dzień bardziej zmęczone infekcją (szczęśliwie dość łagodną) i w związku z tym rozmarudzone, i ja, z dnia na dzień bardziej zmęczona potomstwem i naprzemiennymi fochami, jękami, smuteczkami i kłótniami. Wisienką na torcie był weekend, gdy do towarzystwa zadżumionych dołączył mąż. A liczyłam na jakąś wycieczkę.
Dokładnie trzy lata temu przenieśliśmy się do Francji. Powiem Wam, że te trzy lata to ważny czas był.
Ważny i dużo zmieniający w naszym życiu. Pozbierałam się mocno niedawno z tych zmian wszystkich, ale przyznam, że ciągle kroczę przez to nowe życie mocno chwiejnym krokiem.