Nadeszła (tradycyjnie już niespodziewanie) zima. Za oknem masy śniegu, katastrofa komunikacyjna, autobusy w poprzek ulic, zawiej i zamiecie, a my w domku w ciepłych skarpetach, pijemy aromatycznego grzańca i dogrzewamy się świeczkami... (i marzymy o kominku).
Rowery definitywnie schowane do piwnicy, a jeszcze niedawno odbyliśmy listopadową przejażdżkę - aura była iście przedwiosenna, wrony krakały jakoś radośnie, trawa na polach była taka świeżo zielona, a słońce grzało jak w kwietniu.
Jesienią łapczywie chwytam ostatnie promienie słońca. Gdy mam możliwość, wychodzę na chwilę, gdzieś pomiędzy deszczem a nocą i wdycham zimne słoneczne powietrze, wiatr pachnący palonymi liśćmi. Nagie drzewa, puste pola, wyschłe trawy… wszystko jakby uśpione, zamarło w oczekiwaniu.
A po takim (raczej nie przedłużanym niepotrzebnie) spacerze z lubością wracam do domu, otaczam się świeczkami, kocem, delektuję jazzem i ciepłą zupą.
Pięknie sie zaczął listopad w tym roku. Lubelski cmentarz na Lipowej dogrzewany tradycyjnie zniczami, w tym roku także delikatnymi promieniami słonecznymi. Charakterystyczny zapach chryzantem i ognia, przepiękne nagrobki i pożegnalne na nich napisy. Westchnienia. A wieczorem gra świateł, cisza. Zaduszki, czas zamierania, czas wycofania, skierowania się do środka. Nikną kolory na drzewach i letnie piegi na policzkach. Miło byłoby się do tego listopadowego czasu dostosować, ograniczyć aktywność do czytania książek pod kocem, gotowania gorącej zupy, i wyjmowania soków malinowych z piwnicy.
Zwłaszcza jesienią. Gdy świat szarzeje, zamiera, pokrywa się chmurami i depresją, robi się rozpaczliwie zimno a człowiek tylko leżałby i spał. To wtedy właśnie ja lubię las najbardziej. Jest przejrzyście. Nasycone kolory, ciepły zapach liści i grzybów, słońce przebijające się przez drzewa . I wiatr, wzmacniający wrażenia. Plączący włosy, wyciskający łzy.